Pierwszy kontakt ze sportem.

Pamiętam ten dzień tak, jak byłoby to wczoraj. No może kilka dni temu. Nadal mam w nozdrzach ten charakterystyczny zapach chłodnej i ciemnej szatni. Pamiętam moment, tą niepewność: w którym miejscu położyć plecak i gdzie postawić buty, i czy aby na pewno trzeba oprócz spodenek nałożyć bluzę i czapkę. Kolega Michał, który mnie tam zabrał, tak się ubierał… to chyba tak trzeba – myślałem. Nie pamiętam, jak to się stało, że zdecydowałem się pójść z nim (Michałem). Pójść właśnie „tam”... Pamiętam tylko, że wtedy byłem bardzo zbuntowany, naładowany i gotowy. Byłem przygotowany a to, żeby się z kimś bić.

Michała poznałem na praktykach zawodowych. Prawdopodobnie, w czasie jakiejś tam rozmowy, wypłynęło, że on trenuje. No i jakoś tak ja, Andrzej, zahaczyłem o temat. Spontanicznie zadecydowałem, że spróbuję. No i tak się stało. A w głowie kłębiły się myśli: wreszcie będę się lał i nikt mnie za to nie ukarze. Możliwe, że do teraz bywa, że laicy myślą, iż na salach treningowych boksu, karate, czy MMA, to się przygłupy leją po pyskach. Wiem też, że jest coraz większa świadomość społeczna, jeśli chodzi o sporty walki. Ale nadal są i tacy, co tak nie myślą.
Tego pierwszego razu i ja zostałem z takiego prostego myślenia wyprowadzony. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po treningu odkryłem, że prócz skakanki, niczego innego nie dotknąłem. Muszę przyznać: skakanki były fajne. Drewniana rączka i rzemień - jak pociągnąłeś sobie po nogach, to solidnie piekło. Te ciężkie worki do boksowania i skórzane, wiązane rękawice.

 Po powrocie do domu po wspomnianym treningu nie miałem na nic siły. Byłem niezadowolony z siebie, nie podobało mi się, bo jak mogło mi się podobać - przecież nikomu nie przywaliłem i nikt mi nie przywalił. Nawet we worek nie mogłem walnąć, a co dopiero w czyjś pysk. Na kolejny trening nie poszedłem... Na praktykach szkolnych, koledzy: Michał i Seba, przez całe osiem godzin zwyczajnie mi „cisnęli”. Byłem według nich mięczakiem i słabeuszem, takim, co wytrzymuje tylko jeden trening. Zadziałało. Postanowiłem, że się nie poddam. Pojawiałem się na treningach częściej. Czasami udawało się być nawet 4-5 razy w tygodniu.

Pierwszy raz uczestniczyć w treningu sparingowym, to jest coś. Duża sala z ringiem, grupa trenujących i to oczekiwanie na swoją kolej. Nadszedł ten czas na pierwszą rundę z pierwszym przeciwnikiem. Młody miał ksywkę bodaj Krasnal. Był to brojarz z „popularnej” w tamtym okresie ulicy w moim mieście. Poniosła mnie fantazja i kolega „zgasił” mi światełko. Pamiętam że warzyłem wtedy 54 kg, kolega był jeszcze mniejszy.

Później było już troszkę lepiej. Treningi toczyły się. Umiejętności przybywało. Doświadczenia i pewności siebie też. I to aż za bardzo - o czym za chwilkę. W między czasie spotkało mnie wielkie wyróżnienie. Ze względu na predyspozycje, miałem uczestniczyć w zawodach. Ale bez badań specjalistycznych ani rusz. Dostałem skierowanie do lekarza sportowego. Cała ta sprawa była dla mnie czymś zupełnie nowym, jakby z innego świata. Pamiętam, jak szukałem przychodni. Pamiętam jak pielęgniarka przypinała mi do głowy różne kabelki do badania EEG (elektroencefalografia – podoba mi się nazwa, hehe). I leżałem tam sobie, i prawie zasnąłem. Pozytywne wyniki badań pozwalały chyba na wyrobienie książeczki sportowej dla boksera. Nie wiem, bo nigdy jej nie otrzymałem… Tak obrosłem w piórka, że rozrabianie stało się moją „lepszą stroną”. Pewnego dnia to ja znokautowałem przeciwnika. Niestety, było to na szkolnym korytarzu. Tak znokautowałem, że kolega miał poważnie złamany nos. Postawiono mi ultimatum: albo rezygnujesz z treningów albo szkoła rezygnuje z Ciebie.

Zapewne, gdyby nie to ultimatum, dostałbym ostry wycisk na sali treningowej. To byłaby dla mnie porządna nauczka. Niestety, nie próbowałem na salę w tamtym okresie wrócić. Żałuję do teraz. Myślę, że życie samo zadecydowało, gdzie mam w danym momencie być. Ale… gdyby nie taka wypadkowa, to nie siedziałbym teraz przed monitorem i nie pisałbym dla Was tych zdań, a przede wszystkim dla samego siebie. Szkoła powinna kazać mi sprzątać toalety, a z klubem ustalić, że mam być postawiony do pionu. No cóż, stało się inaczej. Ciekawi mnie jak obecnie zareagowałaby na taki wybryk– szkoła oczywiście.

Wtedy też trenowałem z najlepszymi. Tak! Było tak, jak mówię. Jednym z Tych Najlepszych był nieżyjący już Leszek Leiss. Przesympatyczny bokser, z bogatą sportową przeszłością. Posiadacz charakterystycznego zaczerwienionego nosa i solidnego brzuszka. Jednocześnie był bardzo gibki i szybki jako bokser. O Panu Leszku możecie przeczytać w poniższym artykule ze strony Bokser.org, ze stycznia 2015r.
http://www.bokser.org/content/2015/01/25/144523/index.jsp

Nigdy tego nie wiemy i nigdy się nie dowiemy co by było.... Los kieruje nas swoimi decyzjami. Życie wyznacza nam określone ścieżki. My możemy tylko próbować je zacierać w pamięci i na przyszłość nie gubić się i nie wchodząc w ślepe zaułki. Czasami się jednak zastanawiałem, jak potoczyły by się moje życie, gdybym pozostał na sali nie w szkole. Na dzisiaj: jestem tu i teraz. Próbuję marzenia niespełnione spełniać. I o to chodzi przecież!


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

STRZAŁ W DZIESIĄTKĘ #10 Mateusz Siński

Sport lekiem na całe zło...! (wpis zawiera wulgaryzmy)

jara szlugi i trenuje